Przez całe życie odwiedzałam głównie większe, turystyczne miejscowości nadmorskie. Moja Pola zakochała się w Łebie i Władysławowie i bazarach z chińskim badziewiem. W automatach do gry i tetniących życiem miastach tego typu. Byłam przekonana, że mała miejscowość bez tej całej otoczki, nie przypadnie jej do gustu, ale... myliłam się... było zupełnie na odwrót :D
Do Hotelu Tristan pojechałyśmy na zaproszenie - i powiem Wam szczerze, że to jedna z najwspanialszych współprac, jakich doświadczyłam w swoim życiu. Raczej nie odpoczywam na takich wyjazdach, ale sama zmiana klimatu no i szczęście Poli... jest tego warte :)
Z wielką przyjemnością opowiem Wam o pobycie w tym Hotelu i o tym, dlaczego warto jechać tam z całą rodziną - bo naprawdę warto.
Naprawdę nie wiedziałam, że w takich małych miejscowościach, są tak piękne, duże i naprawdę w wysokim standardzie hotele. Gdybym miała opisać ten hotel jednym zdaniem to brzmiałoby ono: idealne miejsce dla rodziny. Jest w tym hotelu bowiem wszystko, czego trzeba rodzinom, by odpoczęły, dobrze zjadły i by każdy z członków rodziny - czy to dziecko, czy dorosły, miał zapewnione atrakcje adekwatne do wieku. Baseny, strefa SPA, sala zabaw, miejsce na drinka wieczorową porą, piękne tereny wkoło hotelu i wszelkie udogodnienia, dzięki którym możecie się poczuć w hotelu jak... w domu :)
Pierwszego dnia dojechałyśmy na miejsce dość wcześnie, dlatego zostawiłyśmy bagaże w recepcji i postanowiłyśmy przejść się na plażę. Opcje, by tam dojść były dwie - albo główną ulicą, albo lasem. Wybrałyśmy las i powiem Wam, że to było przepiękne doświadczenie. Bo to nie był sobie tylko taki zwykły las, ale prawdziwy busz z różnymi dolinami i wzniesieniami. Cisza, śpiew ptaków - coś naprawdę niesamowitego. A potem coraz wyraźniej słyszalny szum morza i mój ulubiony moment, kiedy zza drzew wyłania się niebieski jego odcień.
Plaża w Kątach Rybackich jest naprawdę ogromna, szeroka, czysta no i jak przystało na małą miejscowość nie skażoną turystyką - prawie pusta :) Zdecydowanie zakochałam się w takiej formie spędzania wakacji. I Pola tak samo, a bałam się, że co minutę będę słyszała klasyczny tekst: nudzi mi sięęęęę... od którego robi mi się słabo ;)
Napiszę Wam o kilku rzeczach, które są w hotelu najbardziej na plus, więc w sumie o wszystkim co możliwe - naprawdę nie znalazłam minusów.
I to z tarasem i balkonem! :) Pokój idealny dla rodziny - jedno łóżko podwójne i rozkładana kanapa. Wszystko wyposażone naprawdę w wysokim standardzie. Schludnie, czysto. Po naszym ostatnim słabym wyborze noclegu nad morzem, Pola po wejściu do łazienki powiedziała: tu nie śmierdzi! Haha - nie pytajcie :D
Wyposażenie pokoju jak i hotelu to takie klasyczne wyposażenie dla każdego hotelu o podwyższonym standardzie. Fajną opcją jest właśnie taras z leżakami, na którym można pochillować.
Pokój jest naprawdę duży, jest klimatyzacja, zestaw do kawy/herbaty - czyli taki standardzik. W łazience również standardowo prysznic.
Jeśli przyjeżdżacie z małymi dziećmi, wystarczy porozmawiać z obsługą hotelu, która z przyjemnością doposaży Wasz hotelowy pokój w takie rzeczy jak np. łóżeczko turystyczne, wanienka, nocnik, podgrzewacze do butelek.
Wiadomo - must have. Przynajmniej dla Poli. Może dzięki temu nie było marudzenia, bo mogła trochę się pobawić w swoim żywiole. Skakanie do kulek, plastikowe domki do zabawy, masa gier i książek. Wszystko czyste i naprawdę zadbane. Dużo zabawek dla maluszków, więc dzieci w różnym przedziale wiekowym znajdą tam coś dla siebie.
Sala zabaw posiada też własną toaletę więc nie będziecie musieli biegać z dziećmi po całym hotelu :)
W sumie to by Poli wystarczyło. Wyciągnąć ją z wody to naprawdę wyczyn. Jest wydzielona płytka strefa dla dzieciaków, wodny grzybek, jest jacuzzi, ale moim hitem jest.... basen zewnętrzny na tarasie. Otoczony pięknymi świerkami. Coś niesamowitego. Typowa instagramowa miejscówka, którą człowiek nie może przestać się zachwycać. Baaardzo na plus.
No i wszystko jest naprawdę przemyślane pod kątem pobytu małych dzieci. W strefie basenowej można korzystać z piankowych makaronów czy desek do pływania.
Można też zakupić na miejscu pieluszki kąpielowe, stroje kąpielowe, zabawki, czepki - no wszystko :) Więc jak czegoś zapomnicie, to spokojnie. Wszystko jest dostępne na miejscu.
Świetnym miejscem w strefie Wellness jest też... grota solna. Bardzo odprężający relaks na leżaku, z relaksującą muzyką w tle.
W strefie SPA możecie oczywiście korzystać z różnych zabiegów, masaży - nie dotarłam tam, miałam trochę małe czasu, ale jeśli profesjonalizm jest na tak wysokim poziomie jak cała reszta... to na pewno warto :)
Są też oczywiście sauny, ale z nich nie korzystałam.
Jedzenie... to taki najważniejszy punkt w mojej skali hahah :D Jak już jedzenie jest słabe, to opinii o hotelu nic nie uratuje. Lubię jak jest smacznie ale też różnorodnie a tutaj właśnie tak było. Codziennie inne rzeczy do wyboru. Wszystko świeże i czuć że żywność jest dobrej jakości. Jak już moja Pola biega i nakłada sobie dokładki, to naprawdę musi być dobrze. Baaardzo dużo owoców, mega wybór herbat, dość sporo posiłków na ciepło do wyboru i bardzo, ale to bardzo dużo słodkości.
A właściwie centrum fitness - powiem Wam, że dawno nie widziałam w hotelu tak dobrze wyposażonej sali treningowej. Są tam dosłownie wszelkie możliwe sprzęty, jest szatnia, węzeł sanitarny. Ogromne lustra, żeby można było udokumentować, że się na sali było - niekoniecznie ćwiczyło :D
Do kilku miejsc nie dotarłam, byłam w hotelu krótko, a że dopisała pogoda to starałam się spędzić czas na plaży. W hotelu jest również kręgielnia i moon club, w którym można potańczyć, wypić drineczki czy zagrać w bilard. Dla fanów sportu, na zewnątrz jest kort tenisowy :)
Jest też na miejscu wypożyczalnia rowerów górskich - możecie wypożyczyć rowery dla całej rodziny, kaski i ruszyć na przejażdżkę.
Ogólnie rzecz biorąc - jest w tym hotelu wszystko, czego trzeba człowiekowi do szczęścia. I to takie idealne miejsce na rodzinny wypoczynek, z dala od zgiełku i turystyki.
Jestem przekonana, że zakochacie się nie tylko w hotelu, jedzeniu, ale też pięknej plaży i wspaniałych okolicznościach natury.
Dla mnie pobyt z Kątach Rybackich - nie chodzi mi tylko o sam hotel, będzie już na zawsze jednym z najpiękniejszych wspomnień...
Dziękuję oczywiście Hotel Tristan&Spa za zaproszenie i ugoszczenie nas na wysokim poziomie. Wizyta u Was pozostanie w mojej pamięci już na zawsze :)
Mało mamy czasu i możliwości, by podróżować gdzieś we troje. Ostatnio pojawiły się jednak opcje pozwalające nam na chociaż takie krótkie 3 dniowe wycieczki. Korzystamy z tego, a właściwie... dopiero się rozkręcamy :P Ostatnio np. nocka i poranek w Krakowie, a potem kierunek Wieliczka. Obecnie - 4 dniowy trip do Łeby. Polska jest piękna - i chciałabym móc zobaczyć jak najwięcej jest zakątków.
Wycieczkę do Wieliczki mieliśmy zaplanowaną. Mieliśmy wyruszyć w piątek rano, ale w czwartek wieczorem spontanicznie zapakowaliśmy auto i wpisaliśmy w nawigację kierunek Kraków. Spędziliśmy tam noc i poranek. Po zaliczeniu seansu Króla Lwa i obiadku ruszyliśmy w stronę Wieliczki. Z czym się Wam ona kojarzy? Z solą? Z kopalnią soli? Może z tężniami? Pewnie tak. Ja jednak przez ten krótki czas, odkryłam w Wieliczce dużo, dużo więcej. Urokliwe zakamarki, przepiękne budynki i wspaniały klimat, który aż się prosi o to, by zostać w tym miejscu na dłużej. My nie mogliśmy sobie na to pozwolić, dlatego wykorzystywaliśmy każdą godzinę i minutę na to, by zobaczyć jak najwięcej.
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy to Hotel Grand Sal na terenie Kopalni. Przez cały weekend mieliśmy tam zaparkowany samochód i wszędzie chodziliśmy z buta, bo wszędzie było tak blisko. Hotel bardzo fajny, przytulny. Miła obsługa, komfortowe pokoje, pyszne jedzenie ( zwłaszcza kolacje !!! ). Polecam też kąpiel solankową w jacuzzi. Połóżcie się, zamknijcie oczy i... odpłyńcie na moment :) Przed hotelem jest piękna fontanna, a wszystko otoczone jest cudownym, zielonym parkiem.
Trochę sobie w hotelu odpoczywaliśmy, ale wiadomo... jest lato! Nie ma co siedzieć w pokoju i nie wynurzać nosa. W piątkowy wieczór spacerowaliśmy, jedliśmy pizzę, lody w plenerze. Podziwialiśmy architekturę, skręcaliśmy w tajemnicze uliczki. Delektowaliśmy się spokojnie płynącym czasem, bo już w sobotę miało się zrobić niezwykle aktywnie. Większość osób zahacza jedynie o Wieliczkę, żeby zwiedzić Kopalnię i tyle. Ja próbowałam traktować Kopalnię jako jeden z punktów ( oczywiście nie mogłam się go doczekać najbardziej), ale chciałam też zobaczyć coś więcej. Chciałam zobaczyć duszę tej miejscowości i... udało mi się.
Następny dzień rozpoczęliśmy śniadankiem w hotelu, a potem ruszyliśmy odkrywać najbardziej pożądane w Wieliczce atrakcje. Zaczęliśmy od Tężni Solankowej. Tężnie mamy też w naszym rodzinnym Inowrocławiu, więc to dla nas chleb powszedni, ale... zawsze to inne miejsce, kształt, inne okoliczności. Pogodę mieliśmy piękną. Wyobraziłam sobie kilka kadrów, którymi chciałabym oddać piękno tężni, które zawsze fascynowały mnie swoją konstrukcją - trochę pomęczyłam mojego F. ale... udało się! Spacer obok tężni to zawsze nie tylko fajne wrażenie wizualne, ale przede wszystkim prezent od siebie dla swojego zdrowia - sól skraplająca się na gałązkach oczyszcza nasze drogi oddechowe i zdecydowanie sprawia, że oddycha się po prostu lżej i lepiej. Mam z tym ostatnio trochę problemów, więc cieszę się, że w końcu mogłam oddychać pełną piersią.
Prosto z Tężni Solankowej, poszliśmy pod Szyb Daniłowicza, gdzie miał czekać na nas przewodnik z grupą osób, z którymi mieliśmy zwiedzać Kopalnię Soli. Byliśmy z dzieckiem więc wybraliśmy trasę zwaną Odkrywamy Solilandię. Już w drodze do Wieliczki pisaliście mi o tej atrakcji wyrażając jeden wielki zachwyt - z gwarancją, że dziecko będzie zafascynowane i szczęśliwe :D Także coś było na rzeczy.
Gdybyśmy byli bez Poli, zapewne zdecydowalibyśmy się na Trasę Turystyczną bądź Górniczą. Podczas takich tras, dostaje się kask, lampę, odpowiedni ochronny strój i podczas zwiedzania uczestnicy biorą jednocześnie udział w wydobywaniu soli czy wyznaczaniu dróg w ciemnościach - z chęcią się kiedyś na coś takiego wybiorę.
Bilety najlepiej kupić online. Kolejki są naprawdę długie, a jeśli wykupisz wcześniej bilet, to staniesz w specjalnej kolejce. Jeśli chodzi o trasę Solilandi, to niestety nie można ich kupić internetowo, ale trzeba je zarezerwować. Jeśli najpierw wybierzecie się do Kopalni to zachowajcie bilety, bo z nimi wejdziecie na Tężnię za niższą cenę.
Szczerze? Cieszę się, że wybraliśmy trasę dedykowaną dzieciom - nigdy w życiu nie powiedziałabym, że można w taki fajny sposób oprowadzić dzieci po Kopalni i przy okazji "sprzedać" im tyle ciekawostek. Oprowadzał nas Górnik, który zwracał się bezpośrednio do dzieci, robił im różne wyzwania, zagadki - np. moja Pola niosła na szyi przez całą wycieczkę herb, który potem był gwarancję tego, że dojdziemy do królestwa Skarbnika... Inne dziecko zaznaczało napotkane rzeczy na swojej mapie. Po drodze spotkaliśmy śpiącego Soliludka, który przejął jako przewodnik część trasy, a dzieciaki wpatrywały się w niego jak zaczarowane! Dobra - dorośli też :D
Byłam zafascynowana tym, w jaki sposób skonstruowana jest Kopalnia, ale głównie opowieściami o tym, jak kiedyś wyglądało funkcjonowanie w niej. Na początku do Kopalni schodziliśmy schodami... 130 metrów pod ziemię. Pokonaliśmy ich chyba około 600. Chodziliśmy po Kopalni krętymi korytarzami ( jest ich ok. 250 km), mijaliśmy solne rzeźby, jeziora, komory, kaplice - np. kaplica Świętej Kingi, którą znałam zawsze jedynie z pocztówek. Kryształowe żyrandole, płaskorzeźby na ścianach i spora przestrzeń wkoło, która powala swoim ogromem. Po drodze mijaliśmy różne rzeźby, które przedstawiły historię ludzi pracujących niegdyś w Kopalni.
Trasa z przewodnikiem miała swój finisz po dotarciu do Skarbnika - mimo, że mam 26 lat, dotarcie do niego i zobaczenie tak magicznego miejsca, totalnie mnie wbiło w podłoże. Skarbnik poprosił herby, wziął Polę i drugą dziewczynkę za rękę i wprowadził nas na ogromną powierzchnię pełną świateł, z rozbrzmiewającą muzyką i śpiewem dziecięcych głosów: Solilandia, Solilandia... coś wspaniałego! Polcia z koleżanką dostały sztabki soli, i tak co chwilę za zrobione zadania, pozostałe dzieci również je dostawały.
Po skończeniu naszej trasy zjedliśmy jeden z lepszych obiadów w naszym życiu w podziemnej Karczmie. Zjadłam tam najlepszego Devolay'a na świecie i jedną z lepszych pomidorówek :D
Na koniec czekał nas już tylko spacer do... windy. Trochę mnie to zestresowało, bo ogólnie nie lubię wind, a już takich ciasnych i pod ziemią... ale to też zaliczyłam do fajnych przeżyć - Pola się chichrała ja udawałam, że jestem totalnie wyluzowana jadąc w górę :D Po wyjściu z windy, przeszliśmy jeszcze przez sklep, w którym zapatrzyliśmy się w pamiątki.
Musieliśmy trochę odsapnąć w hotelu po tak intensywnym zwiedzaniu od samego rana. Wybraliśmy się na kąpiel solankową, zjedliśmy obłędnie pyszną kolację i... poszliśmy na wieczorny spacer. Zabraliśmy Polę na wesołe miasteczko i w momencie, w którym weszliśmy na Diabelski Młyn i byliśmy na samej górze, całe niebo rozświetlił pokaz fajerwerków. Śmiałam się i krzyczałam jak dziecko, było wspaniale i tak.. filmowo, bajecznie.
W niedzielę rano zjedliśmy śniadanko, poszliśmy jeszcze na spacer i ruszyliśmy do Aqua Parku w Krakowie a potem na obiad do Kompanii Kuflowej pod Wawelem. Do auta pędziliśmy w rozszalałą ulewę i wichurę i... pojechaliśmy z powrotem do Warszawy. W trasie, przypomniało mi się, że w barowej lodówce w pokoju hotelowym, zostawiłam kupioną w Kopalni... czekoladę z solą i truskawkami! Ogromnie ubolewam, bo jedną zdążyliśmy zjeść w hotelu i nigdy nie zapomnę tego smaku!
Podsumowując - korzystaliśmy ile tylko się dało przez tak krótki czas. Chcieliśmy też mieć z tego pamiątkę, więc staraliśmy się zrobić trochę fajnych kadrów. Zdjęcia może nie oddają aż tak klimatu jaki tam panował, bo trzeba to przeżyć żeby to poczuć. Mamy jednak nadzieję, że dzięki zdjęciom, a przede wszystkim dzięki relacji na stories (po której dostawałam setki wiadomości z zachwytami ) pozwoliliśmy Wam się choć trochę poczuć tak jjak my. A przede wszystkim, że zachęciliśmy Was tym do zorganizowania podobnej wycieczki.
Dajcie znać czy byliście kiedyś w Wieliczce i co ciekawego udało Wam się w niej odkryć :) Uściski :*
Mieliśmy jasno wytyczony cel i wiedzieliśmy, że nie możemy ulegać pokusom, jeśli naprawdę chcemy kupić to mieszkanie, mieć pieniądze na wkład, urządzenie itp. Odkładaliśmy każdy grosz, a co za tym idzie przez cztery lata nie byliśmy razem na żadnych wakacjach we troje. Najpierw nie było kasy, później kiedy założyliśmy firmę, nie było kiedy wziąć wolnego. W tym roku udało się zorganizować inne osoby do pracy, wypożyczyć auto, wyleczyć w ostatnich godzinach Polę ( wiecie, moc pozytywnego myślenia :P ) i... ruszyliśmy. Nad nasze polskie morze!!! :)
No kocham no. Miłością wielką. I chyba pierwszy raz byłam nad morzem w taką pogodę i o takiej porze. Ale to nic. I tak było meeeega! Hotel, jedzenie, widok morza, plaża, spacery i przede wszystkim - totalny luuuz, żadnych spin, spokój i oderwanie się od codziennych obowiązków. Nawet Pola nie strzelała fochów. I nawet F. Ba. Nawet ja :D Powinnam chyba zacząć to wyliczanie od siebie haha. Ale rozumiecie o co mi chodzi? Codzienność to taka rutyna. Wstajesz, odprowadzasz dziecko do przedszkola, pracujesz, odbierasz, jecie coś, bawicie się, wraca On, kąpie się... a na wakacjach. Całe dnie razem, nikt nie ma niczego z tyłu głowy, nikt nie musi zerkać w telefon, nikt nie ma czegoś do załatwienia. Te wakacje to było prawdziwe życie chwilą, tu i teraz. Delektowanie się sobą, swoją obecnością. No i jedzeniem rzecz jasna. Co oczywiście po mnie teraz widać, bo jakby inaczej.
Zanim dojechaliśmy do Ustki, obowiązkowo musieliśmy zrobić mały przystanek w Sopocie. Koooocham to miasto. Mam do niego ogromny sentyment, bo to właśnie wypad do Sopotu był pierwszym romantycznym wyjazdem po miesiącu związku z moim F. Miałam wtedy 18 lat... A w tym roku kończę ... 25! Jak ten czas szybko leci. To na plaży w Sopocie, leżeliśmy, sączyliśmy %%% i rozmawialiśmy o tym jak fajnie będzie przyjeżdżać tu z naszymi dziećmi. Znaliśmy się dosłownie chwilę... ;)
Byłam w tym mieście po raz pierwszy. I na pewno nie ostatni. Chciałabym tutaj przyjechać w sezonie letnim... to nadmorskie miasteczko ma w sobie jakiś taki niepowtarzalny klimat, coś czego nawet nie umiem ubrać w słowa. Co prawda spacery były ekspresowe, bo wiało tak, że Pola jak tylko słyszała, że ma wyjść z hotelu, robiła się sztywna i wydawała z siebie dziwne dźwięki + "ooooo ( ale takie wkurzone oooo), znowu na plażę.... no dobra, mogę iść .... na chwilę." - o dziękuję Ci dziecko, jakież to miłe z Twojej strony. Ale wracając do tematu. Kto oglądał stories ten widział, że ładna pogoda przywędrowała do Ustki w nasz ostatni dzień. Zapakowani już w aucie, podjechaliśmy bliżej plaży, zwiedziliśmy port, cyknęliśmy kilka zdjęć, a samowyzwalacz uwiecznił na plaży naszą świętą trójcę. Słońce było cudowne, wiatr ustał... piękne pożegnanie.
I wiecie co? Jarałam się każdego dnia. Każdym promieniem słońca, każdą muszelką na plaży, każdym spacerem, wszystkim. Odpalałam czasem kamerkę, żeby uwiecznić kilka chwil, wcale nie na blog, a do mojego prywatnego Archiwum X na komputerze :D Fajnie będzie sobie do tego wrócić, jak człowiek będzie siedział już w bujanym fotelu i jadł bezkarnie ciastko, nie musząc potem odpalać Turbo Spalania. Ustka na zawsze zapadnie w mojej pamięci, bo pozwoliła mi złapać oddech, wyciszyć się, naładować akumulatory... no i przede wszystkim dlatego, że to właśnie w Ustce były nasze pierwsze wakacje... pierwsze w takim składzie.
Raj. Naprawdę. Hotel to był raj i wiedziałam to już w momencie, w którym zdradziłam Wam gdzie jedziemy i dostałam nagle multum wiadomości: jakie tam mają jedzenie! Jak tam jest fajnie! Spodoba Ci się! - żadnej negatywnej opinii. I rzeczywiście mi się spodobało. Ba! Wszystkim się spodobało. Pola do tej pory przeżywa, że ona chce jeszcze do hotelu. A wracając z Ustki, stwierdziła, że nie chce nic z maca tylko chce jeść nożem i widelcem w restauracji. Ale to mnie akurat nie cieszy, bo teraz by sprostać jej wymaganiom, muszę chyba podwoić swoją pensję ;)
Mieliśmy pokój familijny, Pola miała swoje łóżko, czekał na nią szlafroczek, mydełko dla dzieci, laczuszki. Nie miała ze sobą nic prócz plecaczka z Peppą, ale atrakcji było tyle, że szczerze mówiąc wcale jej niczego nie brakowało. Pokój był naprawdę ogromny, łazienka przecudna, łóżko wygodne. Jak to w hotelach 5* wszystko co potrzebne do przetrwania, w tym żelazko - było.
Ogólnie plan był taki, że codziennie chodzę ćwiczyć, a Pola codziennie chodzi na jakieś zajęcia. Wyszło tak, że po spacerach i dłuuuugich wariacjach w basenie, nie miałam już nawet ochoty myśleć o jakiejś zumbie itp. Na wstępie dostaliśmy rozpiskę, co dzieje się każdego dnia. Było tego naprawdę sporo. Dyskoteki dla dzieci, zajęcia z piaskiem kinetycznym, zumba itp. Pola skusiła się na zajęcia z piaskiem i szczerze mówiąc byłam z niej taaaaka dumna, że tak fajnie się to zaangażowała :D W hotelu są animatorzy, można zostawić dziecko na zajęciach z nimi, ale my byliśmy siebie tak spragnieni, że wszędzie chodziliśmy razem i nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby w pierwsze wakacje zostawiać mojego Polduna bez nas. Zresztą Pola była tak grzeczna i kochana, że nie mogliśmy się na nią napatrzeć.
Odnośnie basenu - to był raj dla każdego z nas. Hotel posiada basen rekreacyjny ze zjeżdżalnią i sztuczną rzeką, basen sportowy 4 torowy, brodzik dla dzieci z atrakcjami wodnymi i .... uwaga ( !) - basen solankowy VIP wraz z basenem zewnętrznym... to jest dopiero kosmos! Co prawda na ten basen można wchodzić tylko ze starszymi pociechami, ale chodzi tutaj o kwestię, że basen ten jest zarówno strefą, w którym obowiązuje cisza. Wytłumaczyliśmy jednak Polce o co chodzi i weszliśmy z nią na 10 minutek - ratownik pokazał tylko Polce, żeby była cichutko i rzeczywiście, dziecię moje zachowało się naprawdę ładnie. W hotelu są również łaźnie i sauny, z których korzystał tylko F. - ja musiałabym iść sama, on musiałby zostać z Polą, a ja sama z takich rzeczy nie korzystam - częste zawroty głowy, wiecie, nie chcę gdzieś samotnie paść i umrzeć ;)
No dobra nie będę już więcej czekać. Co mi tam. Muszę się przyznać, że najlepiej wspominam ... jedzenie! :D Ale nie to, że pojechałam tam jakaś wygłodniała, nie. Jadąc tam, co chwilę pikały mi wiadomości: Ala, jakie tam jest jedzenie! Myślę sobie... pisze mi to już któraś z rzędu osoba, to może rzeczywiście coś w tym jest. No i byłoo... słuchajcie. Minęło już kilka dni od powrotu, a my z F. wciąż rozmawiamy o tym jakie tam wszystko było dobre :D Ogromny wybór, wszystko najwyższej jakości. No nie ma opcji, żeby ktoś tam nie znalazł czegoś dla siebie. Ryby, warzywa, tortille, makarony, sery, wędliny, przeróżne pieczywa, masa różnych ciast, ryże, makarony. No i HIT! Kuchnia LIVE COOKING. Codziennie inny przysmak. Pierwszego dnia była kuchnia tajska i objadłam się makaronem z owocami morzami. drugiego dnia skorzystał mój F. i skusił się na burrito, a trzeciego dnia o ile mnie pamięć nie myli, razem z Polcią skosztowałyśmy carbonary. Rano były przygotowywane omlety, ale je mam na co dzień, więc buszowałam przy szwedzkim stole. Zazwyczaj robiłam sobie śniadania 2 częściowe :D Na 1 rzut pieczywo, pasty jajeczne, twarożki, a na drugi słodkości czyli pancakesy, kawałeczek ciasta. Ooooo matko, aż ślinka mi pociekła. Musze tam wrócić, choćby dla jedzenia! ;)
Na ostatnim ( piątym ) piętrze hotelu znajduje się restauracja, która... obraca się wokół własnej osi. Objedzeni jeszcze śniadaniem, poszliśmy się tam dobić deserem. Zjadłam najpyszniejszą szarlotkę na ciepło z lodami i bitą śmietaną, i promise! Oddałabym wiele, by móc ją zjeść TU i TERAZ. Ale muszę się zadowolić kromką chleba. A co. No ale wracając do tematu Panoramy - obłędny widok i obłędne desery.
Cóż jeszcze mogę Wam opowiedzieć o tym miejscu - dodam, że tutaj naprawdę nie można się nudzić, nawet jeśli mielibyśmy przez tragiczną pogodę siedzieć w nim 24 na dobę. Jest kręgielnia, jest siłownia, są ekstra zajęcia, cudowne restauracje, baseny, sauny, sale zabaw... o, właśnie! Sala zabaw - Pola nie mogła się ich doczekać i była zauroczona kiedy do nich weszła - w jednej odbywają się zajęcia, ale można też bawić się kiedy ich nie ma - a jedna to typowy małpi gaj. W nim nie było nas za długo, bo Pola o wiele bardziej wolała basen, z którego mogłaby w ogóle nie wychodzić.Ogólnie hotel oceniam na prawdę wysoko. Szczerze mówiąc, niczego mi nie brakowało. Pokoje były codziennie sprzątane, było pięknie, czysto i przyjemnie.
Rankiem wstawaliśmy, chodziliśmy na śniadanie, po śniadaniu zazwyczaj wybieraliśmy się na spacer, po spacerze na basen, a po basenie na lunch... po lunchu zazwyczaj odkrywaliśmy uroki hotelu: sale zabaw, zajęcia, Panorama, znów basen, na końcu kolacja... :) Po kolacji szaleliśmy w pokoju, było naprawdę bardzo miło i nie mogliśmy przestać się sobą cieszyć, seeerio... byliśmy tacy spokojni, oderwani od codzienności. Poli też się udzieliło - i klimat hotelu i nasze nastroje. Nie gonił nas czas, liczyła się tylko wzajemna obecność i jaranie się chwilą. Pierwszej nocy, mimo pobudki o 5, siedzieliśmy z F. do prawie 4 nad ranem. Nie mogliśmy się nagadać... Bardzo mi tego brakowało.
I wiecie co? Teraz rozumiem. Przypomniało mi się jak zawsze moi rodzice zachowywali się na wakacjach. Niby byli tacy sami, ale był w nich jakiś taki innego rodzaju spokój. Teraz rozumiem. Codzienność naprawdę potrafi dać w kość i nawet ciesząc się każdym dniem i będąc pozytywnie nastawionym do życia - jesteśmy po prostu przemęczeni. Uroki dorosłego życia. Na wakacjach można zapomnieć totalnie o wszystkim i żyć chwilą tak naprawdę. Co prawda prowadząc firmę, nie można sobie ot tak wyłączyć telefonu, zwłaszcza, że F. nie może sobie wziąć wolnego, tylko ktoś musiał pracować za niego. Ja z kolei praktycznie codziennie jestem w szale e-mailowym i telefonicznym, ale wszystkie najważniejsze sprawy dopięłam na ost. guzik własnie po to, by nie czuć na tym urlopie, że właśnie coś powinnam zrobić. Totalny luz. Wieczorami odczytywałam e-maile, ale na szczęście akurat w te dni, nie było to nic takiego, co nie mogłoby chwilę poczekać na moją odpowiedź...
Apetyt wzrasta w miarę jedzenia. O ile nie mam w głowie jakiś materialnych celów typu nowe auto, czy torebka, tak mam ogromne pragnienie by móc pozwalać sobie od czasu do czasu na jakąś podróż. Po powrocie z Ustki zainstalowałam sobie na telefonie appkę, w której pokazywane są promocje na loty i hotele i jestem rozwalona faktem, za jak małe, naprawdę MAAAAŁE pieniądze, można sobie gdzieś odpoczywać nawet przez tydzień! Teraz mój plan jest taki, by uporać się z urządzaniem mieszkania i o ile wszystko będzie tak być powinno - zainwestować w swój rozwój właśnie poprzez podróżowanie. Z mieszkaniem czeka nas jeszcze sporo pracy, ale kto wie. Może uda wyskoczyć się gdzieś w wakacje? Trzymajcie kciuki! A jeśli sami chcecie się wybrać do Ustki, to ofertę hotelu znajdziecie na stronie Grand Lubicz.
PS: Zanim zaleje Was fala zdjęć, uprzedzę pytania, bo po doświadczeniu ze stories, wiem że padną :D Dwuczęściowy strój Poleczki to łup ze sklepu KiK - mamy jeszcze ten sam wzór ale jednoczęściowy. Nie ma go jednak na fotach, bo aparat w każde miejsce braliśmy tylko raz :) Tunika z pomponikami i kurtka zimowa to zara i muszę Wam powiedzieć, że to dwa najlepsze łupy warte swojej ceny. Prane już milion razy i nie dzieje się absolutnie nic. Oczywiście kurtka po zimie będzie na sprzedaż :P Tunika pewnie też :) Aha! Zielona parka z wyszywanymi kwiatami na rękawie ( moja ) to również KiK. Szary golf z zary to mój ulubieniec, który noszę ciągle jakoś od... października :D To na tyle. Jak coś to pytajcie!
A teraz foto rilejszyn :P
Dokładnie miesiąc temu odsypiałam weekendowy, babski wyjazd do Holandii. Totalnie na wariata, wybrałyśmy się we trójkę na zwiedzanie Ogrodów Keukenhof, a zaraz po tym zwiedzanie Amsterdamu. Był to nasz pierwszy wyjazd w ramach projektu #kierunekswiat. Właściwie najpierw był pomysł wyjazdu, a dopiero potem zrodził się projekt - ale kolejność nie ma tutaj znaczenia. O projekcie i zwiedzaniu Ogrodów Keukenhof pisałam już we wpisie #kierunekswiat: Holandia - Ogrody Keukenhof. Zdjęcia i relacja są naprawdę warte obejrzenia i przeczytania, dlatego koniecznie nadróbcie zaległości.
Z Izą i Patrycją z całej tej przygody wyniosłyśmy totalnie inne wrażenia. Może nie do końca - miałyśmy podobne spostrzeżenia, ale każda z nas jednak zwracała uwagę na coś innego. Tym bardziej zachęcam Was do przeczytania ich relacji, bo będzie to zupełnie inna perspektywa tego samego wyjazdu. Ja jestem wrażeniowcem, więc wszędzie doszukuję się czegoś, czego inni nie zauważają. Emocji, wrażeń. Analizuję, przemyślam, rozbijam na milion cząsteczek to co dla innych niezauważalne. Do rzeczy...
No właśnie?! Jak możesz? Być zarówno piękny jak i okropny. Zarówno tętniący życiem jak i spokojny. Jak możesz tak bezczelnie nie patrzeć na to co powiedzą inni, tylko żyć swoim życiem, totalnie innym od życia tutaj, w Polsce.
Amsterdam rządzi się swoimi prawami i wiele z nich totalnie mi odpowiada. Kiedy przechadzałam się uliczkami pełnymi turystów, moją uwagę przyciągało wiele rzeczy - owszem piękne kamienice robią wrażenie, ale... największe wrażenie robią jednak... ludzie. To oni są tak inni od nas, mają totalnie inną mentalność. Właściwie ja bardziej przypominam ludzi tam mieszkających niż polskich smutasów, no ale wierzę, że może i Polska z biegiem czasu stanie się radośniejszym i bardziej zwariowanym krajem. Choć mentalność to jednak mentalność.
Ludzie w Amsterdamie zdają się totalnie nie przejmować tym co powiedzą inni. Mam wrażenie, że nie ma tam parcia na modę, co w Polsce zdaje się być abstrakcją ( u nas wszyscy wyglądają niemal identycznie, zwłaszcza odkąd trendy wyznaczają #instagirl ;) ) - a tam... tam dzieci noszą balerinki na skarpety, legginsy z ulubionym bohaterem z bajki, bluzkę totalnie gryzącą się z resztą, koronę na głowie - i nikt nie patrzy na nie jak na dziecko oderwane do rzeczywistości, którego mama za grosz nie zna się na modzie! Tam ludzie mają się czuć swobodnie, a nie ubierać w imię mody. Każdy jest inny, a ta inność pozwala na to, by czuć się w tłumie swobodnie.
Amsterdam tętni życiem i pachnie marihuaną. Kocham ten zapach i na całe szczęście nie jest mi on obcy :P Uwielbiam czuć wolność, której doświadczam kiedy mogę na spokojnie sobie tam coś kupić czy zapalić. Mam nadzieję, że i u nas będzie to możliwe, jeśli tylko władzę obejmie ktoś z innymi poglądami niż tymi rodem z średniowiecza. Co do prostytucji, sama nie mogę obrać jakiegoś kierunku i dziwnie mija mi się panie stojące w oknach. Kojarzą mi się z jakimś zwierzęciem w klatce, produktem na wystawie - że tak powiem, ani mnie to ziębi ani parzy. Odrobinę dziwi, brzydzi... :D Gdyby tak głębiej wejść w temat i pomyśleć, że prostytucja była, jest i będzie to legalizacja mogłaby być naprawdę na plus, zwłaszcza, że "towar" byłby przynajmniej sprawdzony i przebadany. Wiem gadam o tym jak o rzeczy, ale w sumie to tak całkiem podobnie. W końcu laski dysponują swoim ciałem jako towarem, który można kupić. Co kto lubi! :D :P Samotni mężczyźni przecież też mają swoje potrzeby, a lepiej wtedy spełniać je w takich miejscach, legalnie i ze spokojem o własne zdrowie i prywatność.
Kocham też klimat urokliwych kamieniczek, kanałów i rowerów. Choć jeśli mam być szczera to ostatnie potrafi przerazić. ROWERY są wszędzie, nie wspominając o tym, że są na absolutnym piedestale i to oni wszędzie mają pierwszeństwo. Dzieci przewożone są na ramach, w koszykach, bez kasków - matki z Polski, zajarane bezpieczeństwem, kaskami i jazdą tyłem do 18 roku życia ( :D ) dostałyby tam zapewne palpitacji serca! A mnie ten widok wręcz rozczulał.
Amsterdam to takie oderwane od rzeczywistości miasto... samemu można w nim się zatracić, ale jeśli chodzi o mnie - nie na dłuższą metę. Ja - domator, ceniący sobie spokój i ciszę, nie zagrzałabym tam zbyt długo miejsca. Choć nie powiem - były urokliwe miejsca, pełne spokoju, ciszy. Wolne od tłumu turystów i gapiów. Były tajemnicze uliczki, niektóre aż za puste - w jednej takiej zjadłyśmy kebaba za 8 eurosów. Polecam, pyszny :P
Było kilka dziwnych sytuacji, które naruszały jakoś moją radość z wycieczki, np. kiedy jeden z dziwnych kolesi pilnujących sklepu, kazał mi się tłumaczyć, gdzie mam rowerek ( zawieszkę), którą wcześniej oglądałam. Całe szczeście, kiedy powiedziałam mu po angielsku, że ją odwiesiłam, puścił mnie wolno :P Druga dziwna sytuacja, była wtedy kiedy już totalnie wykończone, miałyśmy jeszcze trochę czasu do końca zwiedzenia i zadowolone, że w końcu w jakiejś knajpie są wolne stoliki, rozsiadłyśmy się, zamówiłysmy herbatę po czym... musiałyśmy opuścić lokal, bo nie chciano nam sprzedać tylko herbat :D Trochę niefajne uczucia, ale luz szanuję. Przecież lepsze 10 wolnych stolików, niż klient z herbatą przy jednym :D Obracałyśmy to jednak w żart jak mogłyśmy i mimo tego, spędziłyśmy mega zajebisty czas.
Smutki i zmęczenie wynagradzały mi chwile takie jak te, kiedy mijałam pachnące coffee shopy, modlitwa w kościółku ukrytym gdzieś w tych cichych uliczkach, czy trafianie w miejsca, gdzie w oknach mogłam podziwiać figurki świętych i poczuć fantastyczne uduchowienie i magię danych miejsc.
Zakochałam się również w lumpeksach w klimacie vintage, gdzie każda rzecz była perłą; w sklepach ze starociami, które biją na głowę nasze polskie no i... w Primarku ... :) Mogłabym w sumie mieszkać gdzieś obok niego :D
To była fantastyczna przygoda i mam nadzieję, że niebawem znów będę mogła odwiedzić jakieś fajne miejsce na świecie... Jeśli chodzi o ten holenderki wyjazd, został on zrealizowany dzięki ofercie
Szczerze i zasłużone gratulacje, bo zorganizować taki wypad i sprawić, by wszyscy wrócili z niego zadowoleni - to naprawdę coś! Pełen profesjonalizm godny polecenia. Luksusowy autokar, skórzane siedzenia, tablety w zagłówkach, mnóstwo miejsca na nogi ( najwięcej w Polsce!). Więcej o Biurze Podroży oraz autokarach i wygodzie przeczytacie w pierwszej części mojej relacji o tutaj.
Co do kosztów pozwolę sobie przypomnieć raz jeszcze:
Wycieczka to koszt 207 zł + dopłata w zależności od tego, w jakim miejscu wsiadacie. Koszta dodatkowe to 25 €/os, które obejmują bilet wstępu do Keukenhof, opłaty lokalne oraz usługę przewodnicką po Amsterdamie. Wiadomo, że trzeba mieć jeszcze coś w kieszeni, np. na toalety na stacjach, jedzenie, picie itp. Toalety na stacjach polskich są darmowe, ale e za granicą to koszt między 50, a 70 eurocentów. My nie wydałyśmy wiele – ok 10. euro na pamiątki i 8 eurosów na kebsa w Amsterdamie :) Na koniec herbatka za 2,50 €.
Co do cen w miejscach takich jak Ogrody eukenhof – wiadomo, że zawsze są wyższe. Jeśli macie zamiar zwiedzać również Amsterdam, to te same pamiątki co w ogrodach kupicie w nim trzy razy taniej. Chyba, że mowa o jakimś rękodziele i czymś co jest tylko w ogrodach. Przydatne linki znajdziecie poniżej:
Oferty weekendowe takie jak Festiwal Tulipanów i Amsterdam
Z moich relacji to już tyle. Opowiadałam Wam o tym bardzo dużo na instastory, gdzie również relacjonowałam nasz wypad, opowiadałam też w poprzednim wpisie. Zakładka podróże, to zakładka, na której rozwinięcie ogromnie czekam. Po wprowadzeniu się na swoje i złapaniu "równowagi", chciałabym nareszcie z F. mieć możliwość odwiedzenia przeróżnych zakątków świata... Mam nadzieję, że stworzę dla Was jeszcze nie jedną relację, dzięki której przeniesiecie się na moment w inne miejsce na ziemi.
Tymczasem czekam na Wasze wrażenia. Podoba Wam się Amsterdam, czy raczej Was odstrasza i zniechęca? Zapraszam do obejrzenia fotorelacji prosto z ręki Patrycji :*
Odkąd pamiętam uwielbiałam ten dreszczyk emocji i ekscytacji, kiedy razem z F. wsiadaliśmy spontanicznie w auto i obieraliśmy sobie jakiś kierunek w naszej pięknej Polsce. Byliśmy małolatami, nie mieliśmy większych zobowiązań, a pieniędzy jak to młodzi bez większych wydatków, mieliśmy zawsze tyle, by móc pozwolić sobie na spontaniczne wyjazdy i wiele innych atrakcji. Kiedy urodziła się Polka, a my przeprowadziliśmy się do Warszawy - zaczęło się prawdziwe życie, jazda bez trzymanki - nie było mowy o żadnych większych wyjazdach. Nie było na to ani czasu ani funduszy. Jesteśmy jednak już na ostatniej prostej i mam nadzieję, że niedługo wrócimy do tego, co tak niesamowicie dobrze na nas wpływa - do wojaży po Polsce i nie tylko. Ja jednak zrobiłam krok naprzód nieco wcześniej, bez F. Ale za to z kimś innym... z Izą i Patrycją ( to ona zrobiła te wszystkie cudowne zdjęcia!) - dwiema osobami, które tak samo jak i ja miały przeogromną ochotę zostawić swoje szarańcze w domu i po prostu - wyjechać! Ach ja wiem, że to takie wyrodne, że po co sobie dzieci robić, skoro się je ma potem zostawiać - ale my żyjemy po swojemu, nie patrząc na to: co inni powiedzą! I jak chcemy od dzieci odpocząć i jest możliwość - to korzystamy! Ba! I całkiem dobrze się przy tym bawimy!
Projekt #kierunekswiat, narodził się właśnie wtedy, kiedy rozmawiałyśmy we trójkę przez telefon i postanowiłyśmy, że musimy zrobić coś odjazdowego! Że chcemy więcej od tego życia! Chcemy więcej przeżyć, więcej zobaczyć - i wszystko to pokazać Wam! Na instastory, na zdjęciach na instagramie, na blogu... Chciałyśmy zacząć od czegoś małego, więc wybrałyśmy sobie szybki, spontaniczny, krótki wyjazd na Festiwal Kwiatów. Wciąż jednak nie wiedziałyśmy jak nazwać nasz tajemniczy projekt. #babskiewojaze? Nieee! Przecież będziemy wojażować też z dziećmi, z rodziną, nie zawsze tak po babsku! No i co chcemy zwiedzać? Polskę, a może ogólniej... Europę? Nie! My chcemy zwiedzać... świat! Wierzcie mi - dawno nie widziałam takiej burzy mózgów. Słowa leciały jak czytane ze słownika, synonimy, podobne wyrażenia, łączenie różnych opcji - ilekroć na coś wpadałyśmy i myślałyśmy, że to jest to - okazywało się, że nie... coś mi tutaj nie pasuje ( zwłaszcza mi ciągle coś nie pasowało) - i nagle OLŚNIENIE! #kierunekswiat - każda poczuła w serduchu na dźwięk tych słów, że to jest to. Po prostu.
Wiedziałyśmy, że nasz projekt będzie czymś niesamowitym - głównie dlatego, że każda relacja z podróży będzie u każdej z nas inna - każda z nas ma inne spojrzenie na świat, zwraca uwagę na inne rzeczy. Patrycja to miłośniczka wnętrz, architektury, pięknych zdjęć. Iza zwraca uwagę na detale, kocha fotografować naturę, piękne budynki. Ja jestem marzycielką. Z podróży wynoszę doświadczenia duchowe, skupiam się na chłonięciu każdej chwili ( nie do końca mi się to jednak udało, ale o tym za chwilę) - o wiele baczniej obserwuję ludzi, ich szczęście ( lub jego brak) niż budynki, kwiaty itp. I właśnie dlatego, Wy moi drodzy czytelnicy, wyniesiecie w naszych podróży równie dużo jak my - czytając za każdym razem trzy totalnie różne spojrzenia na jedną i tą samą wyprawę...
Na początek wybrałyśmy coś "małego". Szybki, spontaniczny wyjazd - zwiedzanie ogrodów Keukenhof i Amsterdamu. Jarałam się jak małe dziecko. O biurze podróży itp. opowiem Wam za chwilę. Tutaj chciałabym Wam powiedzieć nie tyle co o całej wycieczce, a o samych ogrodach - relacja z Amsterdamu pojawi się w osobnym wpisie.
Ogrody Keukenhof to jedna z największych atrakcji w Holandii, do którego zjeżdżają turyści z całego świata. Powierzchnia ogrodów jest ogromna i naprawdę nie ma opcji, żeby przez kilka godzin dotrzeć wszędzie, wszystkiemu się przyjrzeć, wszędzie się zatrzymać. Ogród rozciąga się na 32 hektarach ziemi - kosmos! 32 hektary pokryte kwiatami, pięknymi alejkami, wodą. Gdyby jeszcze przyjrzeć się nieco liczbom, to internety "mówio", że wiosną na tym obszarze rozkwita aż... no ile, no ile? SIEDEM MILIONÓW kwiatów cebulowych: tulipany, narcyzy, hiacynty, krokusy. Serio, nie jestem jakąś wielką fanką kwiatów, która czyta o nich książki itp. ale jestem kobietą - to wystarczy, by czuć się w takim ogrodzie jak w raju. Z kolei dla tych, dla których kwiaty są pasją - to będzie raj na ziemi i kwiatowy orgazm w bonusie :P Widziałam jakie szczęście malowało się na twarzach tych, dla których kwiaty są naprawdę ważną częścią w ich życiu.
Sam ogród robi wrażenie, że już na wejściu - nie chodzi tylko o kwiaty, ale o cały klimat. Wiedziałam od początku, że jeszcze kiedyś tutaj przyjadę - nieco bardziej wypoczęta, na własną rękę ze swoją rodziną - żeby wśród tych kwiatów posiedzieć, zjeść coś, i chłonąć każdą minutę. Wycieczki objazdowe mają ograniczony czas, a nasze zwiedzanie ogrodów było jak wpełznięcie paparazzi, którzy fotografują każdą najmniejszą pierdołę :D Momentami same z siebie nie mogłyśmy ze śmiechu. Iza co chwilę zatrzymywała się, robiąc pierdyliard zdjęć jednemu kwiatkowi, Patrycja była gdzieś zawsze 10 kroków przed nami, a ja ledwo widziałam na oczy ze zmęczenia i narzekałam, że nikt nie chce mi zrobić fajnego zdjęcia wśród tulipanów. Weźcie sobie jednak na nas poprawkę - my czasem tak marudzimy "dla jaj", zwłaszcza ja robię zawsze za błazna, który niby strzela foszki, niby się obraża - ale to wszystko jest w formie żartu, żeby rozbawić innych :)
Spacerowałyśmy pośród tych kwiatów, śmiałyśmy się z masy rzeczy: z dziwnie pozujących ludzi, z ludzi kładących się w chodakach do fot. A śmiech ten przerywany był co chwilę jakąś ciszą, zachwytem, chłonięciem chwili, przyglądaniu się kwiatom, chodakom małym i większym, cudownym różowym drzewom.
Ogród może zwiedzić każdy, czynny jest każdego roku - od końca marca, do połowy maja, siedem dni w tygodniu :) Naprawdę warto i nie jest to też wypad za kwotę 4 cyfrową, także myślę, że na spokojnie wielu z Was może sobie na takie coś pozwolić, zwłaszcza, że nie mamy tam aż tak daleko. Aha! Można było w ogrodach zostać dłużej na pięknym wydarzeniu jakim jest Parada Kwiatów - my jednak wybraliśmy wycieczkę, w której miałyśmy też zwiedzanie Amsterdamu, dlatego zawinęłyśmy się przed Paradą. Nie widziałyśmy sensu, żeby być w Holandii, cały dzień w ogrodach i nie zobaczyć Amsterdamu. Więcej szczegółów na pewno dowiecie się z relacji Izy i Patrycji - ja nie widzę sensu, by pisać coś więcej w tym temacie, zdjęcia powiedzą wszystko. Chciałabym Wam jeszcze powiedzieć o centrum turystyki, z którym miałyśmy przyjemność "wojażować" ;)
Przyznam, że nigdy wcześniej o nich nie słyszałam. Ostatni raz podróżowałam autokarem chyba na wycieczce do Paryża, później nie szukałam już takich wrażeń. Przyzwyczaiłam się do jazdy autem, ewentualnie przemieszczenia się gdzieś dalej samolotem - ale autokar? No ale stało się. Przyznam, że byłam podekscytowania maksymalnie i wcale nie był mi straszny czas jaki spędzę w autokarze. Wertowałam na stronie jak szalona, jaki są autokary itp. i byłam pewna, że jazda będzie na 100 % komfortowa. Nieco się przeraziłam kiedy okazało się, że razem z Pati wyruszamy z Wawy w piątek o godzinie... 14! Iza ok. 20 wsiadała dopiero w Poznaniu - to właśnie tam miałyśmy jedną, jedyną przesiadkę. W Wawie czekał na nas piętrowy ( jupiii jejj!) autokar, a my dostałyśmy siedzenia na górze na samym przodzie. Jarałam się jak dziecko i całą drogę patrzyłam przed siebie, nie mogąc się nadziwić jak ciekawa może być podróż, kiedy ma się tak zajebistą perspektywę i widok. Modliłam się jedynie oto, żeby w autokarze następnym były gniazdka do ładowania telefonu - wyobrażacie sobie taką podróż całkowicie offline?! Co ja bym miała robić tyle godzin w drodze powrotnej?! Ale przesiadka w Poznaniu okazała się najlepszym co mogło nas spotkać - autokar wręcz luksusowym. Skórzane siedzenia, tablety w zagłówkach, gniazdka, wejścia usb i... dacie wiarę, że żadne inne autokary w Polsce nie mają takiej przestrzeni na nogi?! Serio, serio. Czułyśmy się jak w samolocie. Kierowcy - żyć nie umierać, zwłaszcza, że znów dostałyśmy miejsce na przodzie, czyli bezpośrednio za nimi - mili, przystojni, sympatyczni. Chciało się jechać i jechać...
Warto też wspomnieć o przewodniczce. Można się było od niej naprawdę mega dużo dowiedzieć, nie tylko podczas zwiedzenia Amsterdamu, ale ogólnie podczas jazdy autokarem, kiedy zaskakiwała nas wieloma nowinkami na temat Holandii.
Generalnie byłam na kilka dni przed wyjazdem mega negatywnie nastawiona - przerażał mnie czas podróży, pogoda, brak większej gotówki, którą mogłabym mieć w kieszeni na jakieś swoje "widzimisię". Ale cała organizacja tej wycieczki, każda jedna najmniejsza rzecz - od wygody w autokarze, po miłych pracowników, po zwiedzanie - wszystko było zorganizowane REWELACYJNIE. Już w drodze powrotnej przeglądałyśmy we trójkę katalogi i zastanawiałyśmy się, gdzie jeszcze pojedziemy z Oskarem. Tym razem jednak szukałyśmy wycieczek z noclegami... bo... bo jedynym minusem w całej tej wycieczce, zwłaszcza dla mnie było...
Tak jak jestem pozytywną i pełną energii dziewczyną, tak kiedy śpię mniej niż ... no dobra mniej niż siedem godzin - jestem nie do życia. Nie wiem jak jeszcze dwa lata temu mogłam zarywać noce na naukę czy pracę, wstawać do dziecka, a potem w dzień normalnie funkcjonować i nie drzemać. Teraz kiedy położę się spać później niż chwilę po 23, jestem nie do życia i wręcz jestem w stanie zasnąć niemalże na stojąco. Nie mam wtedy ochoty na nic, wszystko mnie wkurza i chce mi się płakać. A niestety nie jestem w stanie zliczyć MINUT, które przespałam w autokarze snem TWARDYM, kiedy nie słyszałam nic z zewnątrz. Takiego snu nie miałam. Ani w jedną ani w drugą stronę. Zmęczenie próbowało mi odbierać radość z tej wycieczki wiele razy, ale mimo to dałam radę i jestem cholernie zadowolona i podekscytowana. Jednak nie sądzę, by mój organizm zdecydował się na coś takiego jeszcze raz - tym razem wybieram coś z noclegiem. A jeśli znów coś takiego szybkiego to coś co jest bliżej. Nie te lata no! :P ;)
Na koniec chciałabym Wam podrzucić linki do:
Oferty weekendowe takie jak Festiwal Tulipanów i Amsterdam
Wycieczka to koszt 207 zł + dopłata w zależności od tego, w jakim miejscu wsiadacie. Koszta dodatkowe to 25 €/os, które obejmują bilet wstępu do Keukenhof, opłaty lokalne oraz usługę przewodnicką po Amsterdamie. Wiadomo, że trzeba mieć jeszcze coś w kieszeni, np. na toalety na stacjach, jedzenie, picie itp. Toalety na stacjach polskich są darmowe, ale e za granicą to koszt między 50, a 70 eurocentów. My nie wydałyśmy wiele - ok 10. euro na pamiątki i 8 eurosów na kebsa w Amsterdamie :) Na koniec herbatka za 2,50 €.
Co do cen w miejscach takich jak Ogrody eukenhof - wiadomo, że zawsze są wyższe. Jeśli macie zamiar zwiedzać również Amsterdam, to te same pamiątki co w ogrodach kupicie w nim trzy razy taniej. Chyba, że mowa o jakimś rękodziele i czymś co jest tylko w ogrodach.
I jak? Podoba Wam się taka forma zwiedzania i babskiego wypadu? To wyczekujcie drugiej części wpisu, poświęconej Amsterdamowi. W kolejnej części podam Wam również szczegóły na temat czasu podróży itp. A póki co... zapraszam do foto-relacji!
Żyjemy w biegu. Gonimy za pieniędzmi, karierą. Spieszymy się do pracy, na studia. Zapominamy się cieszyć z drobnych rzeczy, zapominamy kochać, zapominamy o tym co ważne. Trzeba kupić dziecku ubrania i jedzenie to trzeba też iść i zarobić, trzeba utrzymać się w pracy na dobrym stanowisku to trzeba się starać, spinać, robić coś ponad normę. Żyjemy jak roboty - zaprogramowane na tryb maksymalnej tyrki.
Jedni tak robią, bo muszą. Inni tak robią, bo chcą. Więcej i więcej. Więcej pieniędzy i jeszcze więcej spełnienia. Jeszcze więcej sukcesów i jeszcze więcej radości z nich. Fajnie jest umieć wszystko wyważyć. Tak, by w tej całej gonitwie nie ucierpiało dziecko, mąż, przyjaciele. Fajnie jest umieć oddzielać rzeczy ważne i ważniejsze. Fajnie jest umieć odłożyć laptopa, kiedy termin pracy goni, ale powiedzieć sobie " Pieprzę to" i pobawić się z dzieckiem. Fajnie jest czasem...wyjechać.
Polska-Holandia-Niemcy. Szybki trip. Miało być zwiedzanie, było odpoczywanie. Miało być imprezowanie, a było spokojnie. Miało być fajnie, a było...jeszcze lepiej. Wystarczyła mi zmiana klimatu, odpoczynek od obowiązków, od bloga, od przewijania dziecka i nocnego wstawania. Jestem tylko człowiekiem. Jeśli mam opcję to z niej korzystam. Opieka dla dziecka jest? No jest. No to jazda. Siup do auta i lecimy. Tęsknota? Cholerna. Ale mija i czasem odpuszcza. W niektórych momentach było po prostu tak fajnie, że zapominałam. 10 minut później widziałam dziecko w wózku i serce bolało. Taki matczyny odruch. Jednak szybko się ogarniałam i nie pozwoliłam dać się zwariować. Urlop to urlop nie będę płakać za dzieckiem i nie będę odbierać sobie radości z takiego wypadu. Mimo wszystko kto mnie zna ten wie, że podczas pierwszych godzin przeżywałam to gorzej niż mogłoby się wydawać. Pozory mylą if u know what i mean.
Nie będę Wam tu pisać o wypasionej architekturze Holandii, bo to oczywiste. Nie będę jarać się faktem, że ludzie, którzy Cię nie znają krzyczą Ci serdeczne heloł, a w PL za heloł do nieodpowiedniej osoby mógłbyś dostać szybki strzał w twarz. Mam wiele odczuć i emocji, które dotyczą tego miejsca, ale są one takie tylko...moje i chcę je zostawić tylko dla siebie. A dla Was...Wam zostawię kilka zdjęć, filmik i krótkie podsumowanie. Chcę tam wracać. Do tych ludzi, do tej kultury, do tych krajobrazów i do tej małej klimatycznej wioski, z tym domem pośrodku i wielkimi oknami. Chcę znów przegadać pół nocy z nowo poznanymi osobami, które zdawałoby się, że znam od dawna. Chcę chłonąć ten klimat jeszcze nie raz i zawsze chcę czuć to co czułam tam teraz. Chcę częściej korzystać z życia i częściej bywać z nim sam na sam. Nie chcę już zapominać w pędzie o miłości i szukać wiecznie winy w innych. Chcę po prostu żyć, korzystać i być szczęśliwą. ..
https://www.youtube.com/watch?v=pa9RYxJ34FE
Dzień 3 rozpoczął się śniadaniem przy oknie z widokiem na stocznie. Wyjście z domu wspominam cudownie pomijając ten pot i roztargnienie, by nie zapomnieć niczego co będzie mi potrzebne na plaży z 3,5 miesięcznym dzieckiem. Na finiszu byłam już tak zmęczona, że szczerze mówiąc najchętniej zostałabym w tych czterech ścianach. Pola nie oszczędziła mi również w aucie, w którym wykrzykiwała coś po swojemu, a prawdziwy popis dała wchodząc ze mną na plażę. Jeśli ktoś tamtego dnia widział wyginające się i wrzeszczące w niebo głosy dziecko - była to z pewnością moja córka :) Finał płaczu - sen. Tak właśnie od jakiś dwóch tygodni Pola okazuje, że chce jej się spać, ale jest zbyt zmęczona by to zrobić. Dopiero po konkretnej drzemce nastąpiły te lepsze chwile. Jej pierwszy kontakt z morzem, jej pierwszy morski wiatr we włosach i jej pierwsza przechadzka u mnie na rękach brzegiem plaży. Cieszę się, że mogłam jej to wszystko pokazać, że mogłam w to miejsce wybrać się właśnie z Nią.
Córka moja nauczyła mnie też sprawnie jeść obiad lewą ręką, w trakcie gdy prawa robi za kołyskę, bujaczek bądź cokolwiek co się rusza. Nauczyła mnie też prowadzić wózek jedną ręką, gdy w drugiej znajduje się małe ciałko, które nie może się zdecydować jaką pozycję obrać.
Jak więc widzicie... było intensywnie. Były momenty kiedy najchętniej wróciłabym do domu. Były też momenty, kiedy już z tego wszystkiego po prostu się śmiałyśmy. I cieszę się, że tych drugich momentów było więcej.
Godzina 23 była godziną zbawienia. Cała czwórka zasnęła. A my? Chillout na balkonie przyozdobiony kroplami deszczu kapiącymi na nasze zmęczone twarze. A w łóżkach drugie oblicza naszych dzieci. Anielskie twarze wymęczone po całym dniu. Słodko sapiące przez sen. Cholera. Jestem szczęśliwa. Nawet jeśli muszę jeść zimny obiad lewą ręką i nie mieć czasu na chill na plaży, to tak. Ewidentnie jestem prze szczęśliwa, a te chwile zwątpienia i wkurzenia sprawiają jedynie... że tym szczęściem nie rzygam.
Nie chciałam sprowadzać do tego miejsca pierwszego, lepszego, który łamiąc mi serce przepełniłby mój azyl złymi wspomnieniami, do których nie chciałabym wracać. Całe szczęście przy Nim byłam pewna, że tak się nigdy nie stanie. Minęły kolejne lata, a ja znów dzielę się częścią siebie z kolejną ważną mi osobą. Właściwie słowo ważna jest tu zbyt małe. Gdybym mogła prosić o coś Boga, poprosiłabym oto, by to w tym miejscu Pola spędzała najpiękniejsze wakacje swojego życia, przeżywała pierwsze miłości i piła pierwsze wina (tak drogie matki, wasze małe dzieci będą to robić ;) ). By to tu smakowała życia tak normalnego, innego od tego w mieście, w którym liczysz się tylko wtedy kiedy masz na sobie cool najki, a Twoje słownictwo musi być bogate w modne odzywki i cięte riposty. To nie wymysł. To życie. I zawsze będę zdania, że ludzie w takich miejscach są inni, lepsi i że życie na wsi wychowa Cię lepiej niż klatka w bloku. Przez swoje krótkie życie zaznałam dwóch towarzystw. Tego na wsi i tego w mieście. I wierzcie mi, że to właśnie to pierwsze nauczyło mnie cieszyć się z małych rzeczy. To na wsi ludzie mieli w dupie czy na drzewo wspinasz się w air maxach czy tenisówkach z targu. Pamiętam jak bardzo bolało starcie się z rzeczywistością miastową. Pamiętam jak często wtedy uciekałam właśnie tu. I znów tu jestem. Idę przed siebie z wózkiem. Nie uciekłam.Idę i myślę, że mając to miejsce, wspaniałą córkę i Jego... mam już wszystko.