0
0,00  0 elementów

Brak produktów w koszyku.

0
0,00  0 elementów

Brak produktów w koszyku.

16 grudnia 2016

Wszystko w życiu dzieje się po coś...

Nawet jeśli wydaje nam się, że jest zupełnie inaczej. Bóg ma wobec każdego z nas jakiś plan. Wysyła nam sygnały, ale to od nas zależy jak je odczytamy i co z nimi zrobimy. Ja dostałam taki sygnał dokładnie wtedy kiedy wylądowałam z Polą na izbie i WSZYSTKO inne nagle przestało mieć znaczenie...

Nie wydarzyło się w naszym życiu nic tragicznego, prócz chorowania w ostatnich dniach, ale zdecydowanie nie były to dla nas najlepsze dni... Mimo podpisanych umów, musiałam wstrzymać się z pewnymi przedsięwzięciami i po prostu pomyśleć o sobie i o niej. Tylko, że z nią z dnia na dzień było coraz lepiej, a ze mną z niewiadomych powodów wręcz odwrotnie. Chodziłam po ścianach z gorączką 40 stopni, która po lekach schodziła tylko na chwilę. Całe szczęście dziecko okazało się nad wyraz wyrozumiałe i leżało razem ze mną, oglądając bajki na zmianę na telewizorze i na telefonie... Oczywiście wstawać musiałam, a to opróżnić nocnik, a to zrobić piciu, ale... będąc matką nie można inaczej, wie to każda z Was.

Ten tydzień spędzony z nią znów jak kiedyś 24 na dobę, choć w amoku, był mi potrzebny, by dostrzec rzeczy, których odkąd chodzi na tyle godzin do przedszkola nie dostrzegałam. Być może to był Boży plan, byśmy znów były obok siebie non stop i byśmy cieszyły się przytulaniem od rana do noc. Mimo fajnego przedszkola, cieszyłam się, że nie musimy zrywać się rano, nie musimy się żegnać, a ja nie muszę gnać pracować... mimo okropnego samopoczucia i niejednokrotnie wycia z bólu, co u mnie jest rzadkością - czułam, że wszystko inne wygląda jak należy, bo mam ją obok. Chyba naprawdę za nią tęskniłam, a przecież miałam ją przy sobie każdego dnia. Widocznie to było za mało. A może podświadomie chciałam, by wydarzyło się coś, co zmusiłoby nas do wrócenia do trybu przed pójściem do przedszkola. A może ... może to był test? Test cierpliwości, której ostatnio tak bardzo mi do niej brakowało?

Przyznam to szczerze... czułam ostatnio, że tracę nad sobą kontrolę. Bunt Poli dawał mi tak mocno w kość, że niejednokrotnie musiałam uciekać do łazienki, żeby po prostu nie wybuchnąć. Ileż można słuchać furii o nic, ileż można tłumaczyć, rozmawiać na spokojnie i mieć wrażenie, że to wszystko na nic. Wiedziałam, że to przejściowe, ale czułam, że z pewnych powodów, cierpliwość zaczyna być coraz mniejsza... A przecież chodzi do przedszkola i nie spędzam z nią całych dni. Jak ja dawałam radę, kiedy tak było?!

Kiedy na izbie nosiłam ją na rękach, sama mając gorączkę, analizowałam wszystko, cofałam się pamięcią do poprzednich miesięcy i próbowałam zrozumieć, gdzie tkwi błąd. Miałam dziwne wrażenie, że trochę się od siebie oddaliłyśmy i zrozumiałam w tym momencie co czują matki, kiedy ich dzieci wyprowadzają się z domu. Mimo zdrowego rozsądku, który zachowuję w macierzyństwie, chyba jednak trochę zafiksowałam się na jej punkcie, na tym, że jesteśmy dla siebie najważniejsze, a przecież nie zawszę w jej życiu będę tylko JA. Już nie jestem, jest przecież tata, babcie, a teraz to już przyjaciele z przedszkola... może gdzieś w środku nie potrafiłam się z tym pogodzić? A może zrodził się we mnie jakiś smuteczek, że ten mały człowiek, dla którego jestem w stanie zrobić i oddać wszystko, potrafi pokazać mi jak ma mnie dość, a ja z naturą człowieka wrażliwego ponad ogólnie przyjętą normę, nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak takie coś może na mnie wpłynąć. Nie wiem.

Wiem natomiast, że prócz przemyśleń w tych dniach, sporo się jej przyglądałam. Sama nie wiem, czy tak szybko się rozwija i rośnie w oczach z dnia na dzień, czy może coś mi po prostu umknęło. Niesamowite o ilu rzeczach potrafi opowiedzieć mi całymi zdaniami i ile rzeczy rozumie.

Odkąd obie się rozchorowałyśmy, wszystkie rzeczy, które chciałam sfotografować, by po powrocie do zdrowia Wam je pokazać, leżały na stole. Zrobiła się z tego ogromna góra, a Pola czując się już dzisiaj baaardzo dobrze, zapytała mnie czy może ubrać swoje nowe ubranka... ubrała się i wyglądała jak aniołek. Z kolejnego pudła wyjęła coś, co chciałam Wam zarekomendować we wpisie, którego nie udało mi się stworzyć w poprzednich dniach - wodę musti. Siedziała tak i psikała a to na szyję, a to na rączki. Nie miałam siły robić zdjęć, ale ona sama powiedziała... mamo, zrobisz mi zdjęcia? Nie dowierzałam, ale widocznie przywykła już do tego, że większości rzeczy, które ona dostaje, robimy od razu zdjęcia. Rekomendację wody, miałam po prostu przełożyć, ale uznałam, że z takimi zdjęciami, po prostu napiszę o niej dzisiaj, póki mogę Wam jeszcze polecić cokolwiek przed świętami. Odetchnijmy więc od moich przemyśleń i... zainspirujmy się delikatnie... :)

Ten piękny flakonik, który zobaczycie zaraz na zdjęciach Polka dostała jakiś czas temu. To MUSTI pielęgnacyjna woda perfumowana dla dzieci. Nigdy nie miałam do czynienia z czymś takim, jeśli chodzi o dzieci, więc bezpiecznie podeszłam do tematu. Woda o dziwo, może być używana już od pierwszych dni życia! Woda baaardzo delikatnie perfumuję skórę dziecka i jest idealnym uzupełnieniem w dbaniu o higienę dziecka. Nanosząc wodę na skórę, mamy do czynienia z łagodnym aromatem róży i bzu i do tego... nuta bursztynu! Woda ma właściwości kojące dzięki wyciągom z miodu i rumianku i jak domyślać się można... nie zawiera alkoholu. Jeśli mam być szczera, dla mnie jako mamy był to zdecydowanie bardzo fajny i zaskakujący prezent, zważając na to, że od urodzenia jeśli chodzi o pielęgnację, dostajemy przeróżne balsamy i płyny do kąpieli, ale taka woda, to dla nas zdecydowana nowość. Kosmetyki były przetestowane pod kontrolą dermatologów i pediatrów, więc jako rodzice możemy być spokojni o skórę naszych maluszków, lub maluszków mam, których chcecie takie cudo podarować :) Więcej przeczytacie na stronie Mustelli.

Kończąc ten post, chciałabym Wam napisać, że Pola ma się już całkiem dobrze, z kolei u mnie jest jeszcze baaaardzo dużo osłabienie i nie chce się za bardzo zrywać z pracą, zanim do końca nie wydobrzeję. Dziękuję za wszystkie komentarze, wiadomości, e-maile zarówno te z życzeniami zdrowia jak i inne - na wszystko na pewno odpiszę w przyszłym tygodniu! W weekend przy pomocy F. stworzę dla Was jeszcze inspiracje prezentowe, które zobaczycie przed świętami, następnie blogowo "zobaczymy się" dopiero w Nowym Roku... ale zanim to nastąpi na pewno jeszcze dorwę Was w swoich mediach społecznościowych. Życzę Wam już teraz wszystkiego dobrego i pamiętajcie... wszystko w życiu dzieje się po coś!

 

 dsc_0124

 

dsc_0125

 

dsc_0126

 

dsc_0128

 

dsc_0131

 

dsc_0134

 

dsc_0135

 

dsc_0136

 

dsc_0137

 

dsc_0138

 

dsc_0139

 

dsc_0141

 

dsc_0147

 

dsc_0148

 

dsc_0149

 

dsc_0150

 

dsc_0151

 

dsc_0152

 

dsc_0154

 

16 comments on “Wszystko w życiu dzieje się po coś...”

  1. Zdjęci nr 9 licząc od samej góry - cała Mama... :) choć wiem, że Pola to mieszanka najwspanialszych cech Twoich i F. Życzę Wam dużo zdróweczka i spokojnych Świąt, rodzinnych, wesołych :) Ps. Rodzina to siła :)

  2. Dużo zdrowia. :) My to ostatnio też przechodziliśmy i o dziwo mój mały wulkan energii też był wyrozumiały i spokojny :)

  3. az mi lezka pociekla. mam tak samo. poslalam swoja pocieche do przedszkola i kiedy zachorowala nie moglam sie nadziwic ile rzeczy nie widzialam ostatnio, bo kiedy mialam widziec? szkoda slow...

  4. Piękny flakonik ma ta woda! Post wzruszający, ale Poldunia jak zawsze wygrywa, no co za piękna istotka! :* Po mamie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

@alicjawegnerpl

Zajrzyj na mój Instagram i sprawdź, jak żyję, manifestuję oraz działam.
cartcrossmenuchevron-down linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram